wtorek, 19 lipca 2016

Jak było w cyrku

"Cyrk", reż. Charlie Chaplin
Ok. Dziś opowiem inną historię. Co kilka miesięcy przy przedszkolu mojej córki pojawia się cyrk. Fajna miejscówka, prawda? Wieziesz rano dzieciaka, dzieciak dostrzega namiot i zaczyna marudzić, że tak bardzo chceeee dooo cyrkuuu!!! Można wymigać się raz, można dwa, ale za trzecim razem stwierdziłem: a chuj tam! Ostatni raz w cyrku byłem w wieku jakichś 11 lat, więc może warto ujrzeć te wszystkie dziwowiska oczami dorosłego człowieka. Rzekłem zatem: - Dobra, córcia! Dziś, gdy wrócę z pracy, zabieram cię do cyrku!!!
- Hurraa!!! - wykrzyknęła mała.

Kilka miesięcy już minęło od tego wydarzenia, pewnie niektóre detale zatarły się w mej pamięci, lecz relację przedstawię, i już! Ku przestrodze! Bo, moi drodzy, nie chodzi o to, że cyrki to rozrywka dla plebsu. Nie. Cyrki to zło! A przynajmniej ten, który widziałem. Aż żałuję, że uleciała mi jego nazwa z pamięci.

Więc po kolei. O godzinie x stajemy przed kasą biletową. Mamy do wyboru bilet normalny oraz miejsce w - uwaga - loży. Rzecz jasna, loża jest droższa. Wyczuwam przekręt, kupuję dla nas normalne. Nim wejdziemy do namiotu i zasiądziemy na miejscu, musimy minąć stoiska z popcornem, watą cukrową, różnymi napojami oraz - oczywiście - balonami. Cena jednego: od 25 zł w górę. I już słyszę: - Tata, ja chcę! Tata, ja chcę! Jednak dziecię me jest mądre i jeśli mu się wytłumaczy, że nie wolno, to zrozumie, że nie wolno.

Siadamy na ławce. Przy okazji dowiadujemy się, czym jest owa LOŻA! Są to, nie mniej ni więcej, plastikowe krzesła ogrodowe, postawione tuż przy arenie. Dopiero za LOŻĄ zaczynają się miejsca dla zwykłych śmiertelników.

Więc siedzimy. Muzyczka płynie, przed nami widnieje pusta arena, i tylko coraz więcej pojawia się dzieciaków z... balonami, popcornem, watą cukrową.. Dodatkowo jakiś kutasina przebrał się za klauna i łazi z koszykiem pełnym tanich zabawek rodem z Chin, które sprzedaje za ćwierć stówy za sztukę. Powraca refren: - Tata, ja chcę! - urozmaicony dodatkowo o frazę: - Tata, a oni mają!
- No widzisz, córcia. Oni mają, ty nie masz. Przyszliśmy na cyrk, nie po to, by tracić pieniądze na zabawki, które w normalnym sklepie kosztują 5 zł.
- To potem jeszcze pójdziemy do sklepu? - córka upierdliwie łapie za słówka.
- Nie, dziś już nie pójdziemy do sklepu.
- Dlaczegooo?
- Bo gdy wyjdziemy z cyrku, sklepy będą już zamknięte!
- Ale ja ch....

Zaczyna się.

Na scenę wchodzi wypomadowany i wysoki chudzielec, przypominający Maleńczuka z lat młodości, i z irytująca manierą rodem z burdeli dwudziestolecia międzywojennego oświadcza, że "niezmiernie mu przyjemnie nas wszystkich powitać w cyrku..." takim to a takim. Po czym zapowiada pierwszą atrakcję, czyli akrobatkę.

No i trzeba przyznać, że ten punkt programu nawet mi się podobał. Pani akrobatka tyłkiem pewnie potrafi orzechy rozgniatać, pokazuje za to kilka sztuczek sprawnościowych oraz kilka numerów z hula-hop.

Potem pojawiają się tresowane konie. I to już mniej mi się podoba. Konie tańczą. Namiot wypełnia zapach stajni, zwierzęta zaś pokornie wykonują polecenia tresera. Proporcje są zatrważające. 5 pięknych koni i jeden drobny kolo. Konie najwyraźniej już dawno zapomniały, że mogą jednym kopytem kolesia odprawić na tamten świat, a całe to rżące z uciechy towarzystwo przepędzić w cholerę.

Dopiero później nachodzi mnie smutna refleksja, że taki koński bunt zapewne zakończyłby się natychmiastową likwidacją tych 5 zwierząt z powierzchni Ziemi. Nie pozostaje im zatem nic innego, jak tylko tańczyć w takt komend śmiesznego człowieczka. Trudno ocenić, czy córce przedstawienie się podoba; czuję, że myślami jest raczej przy stanowisku z popcornem lub przy zabawkach.

Po koniach pojawia się kto? Klaun. I powiem wam, że potwór z "To" Stephena Kinga był bardziej zabawny od tego barana. Klaun dwoi się i troi, zaprasza na środek wybranych spośród tłumów ludzi, no i stara się być śmieszny, lecz wychodzi mu to dość oszczędnie. Pod koniec przedstawia numer, który - coś czuję - jest jego popisowym. Po tym, gdy już wybrał sobie z widowni kobitkę, by wspólnie wykonać jakąś prostą sztuczkę, wymownie pokazuje palcem swój policzek, gdyż najwyraźniej uznał, że należy mu się od kobitki buziak. Gdy kobitka z oporami podchodzi do niego i chce go pocałować, ten w ostatniej chwili odwraca twarz i całuje ją ustami prosto w jej usta. No, kurwa, boki zrywać! O dziwo, większość śmieje się jak głupia. Dorośli ludzie, a chichrają się jakby sami bracia Marx się pojawili na arenie. Kątem oka tylko dostrzegam, jak kobitka odchodzi na swe miejsce i wyciera dłonią wargi.

No dobra, jedziemy dalej. Pojawia się połykacz ognia. Na szyi wisi mu jakiś wąż. Chwilę tańczy z tym gadem, potem go odkłada na ziemię i rozpoczyna pokaz z ogniem. Pokaz trwa... jakąś minutę. Później wielki połykacz ognia otwiera jakieś drewniane pudełko, z którego wyciąga dość sporego jaszczura. Podchodzi z nim do granicy areny i wyciąga w stronę widowni, najwyraźniej zachęcając, by dzieciarnia podbiegła i - nie wiem sam, co zrobiła - pogłaskała gada? Spojrzała mu w oczy? Zadusiła biedaka na śmierć? Dzieciaki, rzecz jasna, masowo zrywają się z krzeseł i podbiegają do nieszczęsnego zwierzaka. Dosłownie czuję jego przerażenie. A połykacz ognia postanawia wyjść do ludzi i obejść cały namiot z gadem w dłoniach. Tak by, wiecie, każdy gówniarz miał okazję go pogłaskać.

Serio, chłopie? Trzymasz to zwierzę w tym małym drewnianym pudełeczku tylko po to, by oblecieć razem z nim wszystkie dzieciaki w mieście? A czas płynie. Przez dobre 10 minut na scenie nic się nie dzieje, ale dzieciarnia, rzecz jasna, rozanielona. Oto mają okazję dotknąć prawdziwie egzotycznego stwora, zaś on nic im nie może zrobić. Dorośli też podbiegają, by własnoręcznie pomacać jaszczura po łuskach. Sorry, ale moim zdanie - lekka żenada.

Potem Maleńczuk zapowiada piętnastominutową przerwę, podczas której dzieciaki mogą się przejechać na kucyku. I oto na arenie pojawia się dwóch twarzowców, wyglądających jakby pić zaczęli w wigilię i do teraz nie przestali, wraz z nimi kucyk. I już ustawia się kolejka do kucyka, każda mamusia, każdy tatuś przecież musi posadzić swe dziecię na grzbiet zwierzaka. Idę i ja, wszak córce serce by pękło, gdybym i tego jej odmówił. Koszt przejażdżki na grzbiecie - 10 zł. Twarzowcy kasują, po czym jeden z nich sadza dzieciaka na koniu, drugi trzyma za uzdę, razem robią jedno okrążenie wokół sceny i to tyle. Następny na grzbiet. Gdy podchodzę do kolejki, zauważam kobietę, która nie może się doprosić od twarzowców o resztę. Dała im 20 zł, a oni uparcie powtarzają, że nie wydadzą, bo nie mają. Jak to, kurwa, nie mają? Co chwila nowy bachor siada na konia, co chwila jakaś matka płaci, a oni w twarz mówią, że nie mają! Cwaniaki spod monopola. Pierwszy raz w życiu wbijam na chama na sam początek kolejki, małą sadzam na grzbiet, daję odliczone 10 zł i mówię: - Proszę to oddać tej pani.
Mina tych chujków, bezcenna. Pieniądze niechętnie oddają kobiecie, mnie z wyraźnym obrzydzeniem oddają córkę. Proszę, udało się spełnić dobry uczynek. Wracamy na miejsce, bo oto za chwilę ma się zacząć druga część przedstawienia.

Przyznam się - z drugiej części pamiętam tylko numer z lwem. W sumie, nie wiem, czy słowo "numer" nie jest tutaj nadużyciem. Oto wjeżdża na środek areny coś przykrytego wielka płachtą. Podchodzi to tego facecik, szerokim gestem ściąga płachtę, nam natomiast ukazuje się klatka z leżącym lwem. Najbardziej zobojętniałym lwem na świecie. Facecik bierze mikrofon: - Czy znajdzie się jakaś odważna dama, która wsunie dłoń do klatki i pogłaszcze bestię? Oczywiście, dama szybko się odnajduje. Wokół brawa. Emocje sięgają zenitu. Tłum ryczy. Lew leży. Podejrzewam, że podano mu jakiś środek uspokajający. Ot, cała misterna sztuka tresury. Kobieta podchodzi do klatki, wsuwa przez pręty dłoń, głaszcze naćpaną bestię; widać, że nawet na niej nie robi to zbyt wielkiego wrażenia. Ale oto pojawia się Maleńczuk, który ryczy do mikrofonu: - Proszę państwa! Proszę państwa. Oto, co potrafi uczynić prawdziwa miłość do zwierząt. Potrafi nawet poskromić bestię. Korzystając z okazji, pragniemy oświadczyć, że przed wejściem do namiotu zbieramy podpisy do sejmu, by polski cyrki nadal pozostał polski. Czyli ze zwierzętami! Pokażmy wszystkim pseudo-obrońcom zwierząt, że w polskim cyrku nawet lwy mają jak w raju...

Przestaję go słuchać. Jak bozię kocham, chcę ujrzeć jak lew budzi się z letargu i odgryza głaszczącej go panience łapę. Pewnie po czymś takim od razu czekałaby go czapa, ale co by sobie przed śmiercią użył, byłoby jego.

Wychodzę z cyrku zażenowany, córce chyba też się średnio podobało. Za to wiem jedno - każdy burmistrz, prezydent miasta, wójt, który oficjalnie zabrania wjazdu cyrków do miast, będzie od tego dnia moim bohaterem.                            


Źle się bawiono tego dnia,
nie szczędzono hucznych oklasków,
chociaż ręka dłuższa o bat
cień rzucała ostry na piasku. 

Serio, kochani, zamiast rżeć jak te barany na widowiskach, których jedynym celem jest odzieranie braci mniejszych z resztek godności, lepiej usiądźcie na dupie i poczytajcie Szymborską.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz