Nie no, kuźwa, na samo wspomnienie mnie skręca.
W tym roku miało być inaczej, a było jak zawsze. Powinienem się już przyzwyczaić. Wpierw obiecujemy sobie, że tym razem uwiniemy się z kupnem prezentów jeszcze przed największą falą najazdów na centra handlowe, potem dokładnie obmyślamy, co kupić każdemu z rodziny. Wreszcie wybieramy miejsce, w którym te wszystkie rzeczy zdobędziemy, bo, wiadomo, zakupy chcemy zrobić jak najszybciej i w miarę tanio.
Po takich przygotowaniach jestem niemal spokojny, niemal wierzę, że zrealizujemy nasz plan sprawnie. Tym razem damy radę. Tym razem wydamy mniej. Tym razem... dupa, dupa, dupa!
Ale po kolei (dla bezpieczeństwa nie będę podawał nazw sklepów, by mnie potem jeden z drugim nie pozwali o zniesławienie). Co mamy do kupienia? Płyty, książki, podarunki dla rodziców, perfum, Wymarzoną Zabawkę dla Córci... i takie inne sprawy.
Wpierw udajemy się tam, gdzie są książki i płyty; dużo książek i płyt. Tyle że akurat tych, które chcemy kupić, nie ma! O nie, sorry, ostał się jeden egzemplarz najnowszego albumu very alternatywnego zespołu z Polski (dla bezpieczeństwa nie podam też dokładnej listy zakupów, bo jeszcze kto z rodziny czyta tego bloga. O prezencie dla żony na pewno nie wspomnę. W sumie, to jeszcze go nie kupiłem). Szczęście mnie rozpiera. Jedna rzecz odnaleziona, już można odhaczać, już trochę bliżej końca listy...!
- Proszę pana, na tej płycie folia jest rozerwana. Nie przeszkadza to panu? - pyta się kasjerka.
Czy mi nie przeszkadza? Czy mi nie przeszkadza? Jasne, kurwa, że przeszkadza! Cała frajda w dostaniu świeżutkiej płyty wynika z możliwości własnoręcznego rozpakowania nośnika. Bez nienaruszonej folii nie ma o czym mówić.
Zamiast dwóch płyt, nie mamy żadnej.
Idziemy do drugiego sklepu, w którym jest sporo płyt (przy okazji: książkę znaleźliśmy bez problemu). Co się okazuje: w drugim sklepie, gdzie jest sporo płyt, jest ich faktycznie sporo, tak bardzo sporo, że na tę, której szukamy, miejsca już zabrakło. Nie ma! (Ciekawostka: drugą płytą, której szukamy, jest jakiś niegłupi hip-hop - na poziomie, bez wulgaryzmów, przeznaczony dla dziesięciolatka, który z oddaniem wsłuchuje się w przenikliwą lirykę Gangu Albanii. My zaś ambitnie pragniemy uszanować jego gust muzyczny, ale jednocześnie podrzucić coś bardziej wartościowego. Jakiegoś L.U.C.a czy innego Abradaba. Dobre sobie, znaleźć hip-hop bez wulgaryzmów! Kurwa! Łatwiej już o dziewicę w klasie maturalnej).
Wreszcie żonę olśniło: - Ok. Bez spiny. Płyty zamówimy w necie. Idziemy po resztę! - moja ukochana powoli wyczuwa, że jej ukochany powoli traci panowanie nad sobą. Nic nie poradzę - nie lubię zakupów przedświątecznych, promocjami gardzę, a centra handlowe najzupełniej na serio uważam za przybytki szatana.
Dlatego też z ulgą przyjmuję wiadomość o zakupie płyt w sieci. Mądrze prawi moja luba, lecz to nie koniec zabawy, bo oto wchodzimy do sklepu z zabawkami. Wtedy żona się odzywa: - A pamiętasz, że masz chrześniaka? No tak, nie pamiętasz! A wypada dla niego też coś kupić. - Ma żonka rację, nie pamiętałem. Zawsze zapominam. Powiem prawdę, jeśli ktoś z Was będzie szukał ojca chrzestnego, to ja się na niego z pewnością nie nadaję. Do osiemnastki będę szczeniaka unikał lub o nim zapominał, aż w momencie, gdy osiągnie pełnoletniość, upiję gówniarza do nieprzytomności.
- Dobra! - mówię, bo wyrzuty sumienia poczynają mną targać - dla niego też coś kupimy... - I tak z jednego niekupionego prezentu robią się dwa. Dodatkowo okazuje się, że są problemy z Wymarzoną Zabawką dla Córci. Przede wszystkim - zapomnieliśmy, jak cholerstwo się nazywa. Tyle razy leciała reklama z tym paskudztwem w tv, tyle razy młoda mówiła, że właśnie to chce na gwiazdkę. My odpowiadaliśmy: tak, tak, córcia, musimy tylko razem napisać list do św. Mikołaja. Szkoda tylko, że Mikołaj cierpi na młodzieńczą sklerozę.
Lecimy poprosić o pomoc personel: - Wie pani, szukamy takiego czegoś dla córki; to się tak rozkłada, trochę składa, a trochę kulka się z tego robi. U góry ma takie o!, a z boku takie, wie pani, różowe...
- Wiem, wiem, co to jest! - mówi dziewczyna za kasą.
- Super! To my to bierzemy! - krzyczymy z żoną jednogłośnie.
- Ale tego nie mamy obecnie na składzie. I... nie wiemy, kiedy będzie.
Miny nam rzedną. Kurwicha chwyta za serce. Lecz twarz zachowujemy pokerową:
- A... nie wie przypadkiem... pani..., jak się nazywa... ta... zabawka?
- Oj nie, nie pamiętam..., ale chwilka... Krysiaaa!!! Wiesz może jak się nazywa to takie, wiesz, co to się tak trochę rozkłada, trochę składa, trochę kulka się z tego robi? Nie wiesz?
- Nie wiem.
- Więc nie wiesz. Szkoda - i już dziewczyna za kasą ponownie odwraca się do nas: - Krysia też nie wie. Przykro nam.
Nie ma płyt, nie ma zabawek (bo jeszcze dla chrześniaka trzeba kupić), nie ma niczego. A jesteśmy przecież na początku listy prezentów. Jedno, co jest, to frustracja. Bezbrzeżna frustracja, że znowu nie uda się zrobić wszystkich zakupów podczas jednego wypadu, że będzie trzeba jeszcze raz, a może i dwa razy, wyjechać na te pieprzone przedświąteczne zakupy, lecz wtedy tłum będzie jeszcze większy, gęstszy, bardziej bezwzględny.
I już tylko chce mi się usiąść i patrzeć tępo przed siebie. Już wiem, że znów dałem się nabrać; że nie będzie tak łatwo. Szlag by trafił listy z prezentami i szybkie zakupy. A obiecałem córce, że co jak co, ale to coś, co się trochę składa, trochę rozkłada, a trochę się kulka z tego robi, z pewnością znajdzie pod choinką.
Smutek. Zniechęcenie. Święta. I śniegu też pewnie nie będzie. Grudniowa dupa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz