Tak mniej więcej całą spawa wyglądała, gdy wybraliśmy się wspólnie na przedostatni w moim życiu koncert T. Love.
Co tu dużo mówić, od podstawówki uwielbiałem Staszczyka, zaś odkrycie przeze mnie piosenki "King" wprowadziło mnie na tereny zupełnie nowego dla mnie piosenkowego świata. Dlatego też jednym z głównych punktów każdego roku był wspólny wypad na koncert tej kapeli. Przedostatni raz, gdy ich widziałem na żywo, kończyłem studia, w cudowny sposób nie odnalazłem jeszcze dla siebie żadnego pomysłu na życie, ale za to miałem długaśne włosy, podobałem się płci przeciwnej, nie miałem żony ani dziecka, a po koncercie miałem wolny dzień. Do teraz wspominam ten koncert jako jeden z bardziej zajebistych momentów w moim życiu. Darliśmy ryja niemożliwie przy każdym kawałku, opiliśmy się browarami jak bąki, dodatkowo cały czas byliśmy obserwowani przez trójkę bardzo apetycznych dziewczyn. Co prawda, byłem wtedy już w związku, lecz, cholerka, sama wizja, że jeśli tylko bym chciał, mógłbym jedną z tych dziewczyn mieć dla siebie, działała wyjątkowo pozytywnie. Odśpiewaliśmy wspólnie te wszystkie "Kingi", "Warszawy", "Licea" i "Wychowania", a sama kapela wyglądała tak kurewsko cool, że dałbym się wtedy za nich pokroić. Muniek z pewnością był nieco podchmielony, ale to tylko dodawało mu łobuzerskiego uroku, który wtedy był dla mnie niemal wyznacznikiem męskiej charyzmy.
A co najfajniejsze, następnego dnia miałem wolne i mogłem wrócić do domu, kiedy tylko chciałem. Wylądowaliśmy ostatecznie u kumpla, który wynajmował kwaterę w Poznaniu, dokupując uprzednio stosowną ilość piwa. Do rana zdążyliśmy omówić chyba wszystkie możliwe tematy, a ciągle nam było mało - i piwa, i rozmowy. I chociaż spałem tamtego dnia góra 4 godziny, obudziłem się bez kaca, a potem pojechałem do Empiku kupić najnowszą płytę T. Love. Tak było.
Czy można mnie zatem winić, że w listopadzie 2016 r. postanowiłem powtórzyć ten wyczyn? Pretekstem okazała się trasa koncertowa T. Love, promująca ich najnowszą płytę (jak ktoś z was jeszcze jej nie słyszał, warto, gdyż chłopaki zawarły tam kawał dobrej rozrywki). Nie dość, że zespół grał w tym samym mieście, to jeszcze w tym samym klubie - wspaniałym miejscu, gdzie blat baru rozciąga się na całą długość pomieszczania tuż po prawej stronie sceny. Daje to możliwość regularnego uzupełniania pustego kufla, przy jednoczesnym uczestniczeniu w koncercie. Nie to, co w innych miejscach, kiedy trzeba wyjść z koncertowej sali, odstać swoje w kolejce i tym samym stracić czasami nawet jedną czwartą imprezy. Od strony logistycznej - cudo. Padła więc decyzja: przypominam sobie szczenięce lata i już. Kropka. Nie ważne, że koncert w środę, zaś w czwartek rano trzeba wstać do pracy. Jeśli nie teraz, to kiedy? Zadzwoniłem do dwóch kumpli, a oni, o dziwo, zgodzili się.
No i spotykamy się w dniu koncertu na tym peronie. Oni w czapkach, bo to przecież listopad i zimno, ja z parasolem, bo to przecież padać może. "Cześć, cześć". "Ale piździ". "No". Zapalamy papierosa i nie wiedzieć czemu zaczynam przeczuwać, że może to nie był wcale taki dobry pomysł. Kuźwa, jak my wyglądamy z tymi zakolami, brzuszkami, podtatusiali, z kombiakami w garażach, kredytami, żonami, które, o dziwo, puściły nas w środku tygodnia na koncert. No nic, bilety kupione, pociąg nadjeżdża, będzie fajnie. Jakoś odbębnimy tę noc oldboyów.
W pociągu gadamy o pracy, o tym, że w przyszłym roku mają podnieść AC, deliberujemy trochę o ekshumacjach, w które ostatnio bawi się nasza władza i głośno zastanawiamy się, kiedy ostatnio gdzieś jechaliśmy tym środkiem lokomocji. Jest nawet miło, tyle że bez żadnego piwa. Jakoś nie przystoi. Poza tym karę można dostać. No i przecież z alko to się oszczędzać trzeba, w końcu to dopiero środa.
Dojeżdżamy na miejsce, wyłazimy na dworzec trochę ogłupiali. Do koncertu jeszcze 3 godziny, więc trzeba coś ze sobą zrobić. "Jemy coś?" "Jemy." 15 lat wcześniej poszlibyśmy do McDonalda albo jakiejś budki z zapiekankami, lecz teraz nieee, teraz idziemy do re-stau-ra-cji na je-dze-nie. Tam, gdzie siadasz do stolika, czekasz aż podadzą tobie menu i zostawisz minimum 60 zł. Kulturka, chamy, nie ma to tamto. Przeszło godzinę tam tracimy, ponownie bez żadnego piwa. Nie chodzi o to, że piwa tam nie było, po prostu cena trochę odstraszyła. I myślę sobie: nie tak to miało wyglądać. Gdzie się podziały hamburgery, które je się tylko po to, by zapełnić żołądek? Wcinamy powoli, co mamy na talerzach, gadamy o polityce, a ja dodatkowo obserwuję kelnerów uwijających się po sali. Słodki Jezu, jacy ładni i młodzi ludzie. Patrzę na nich: szczupłych, wysokich i przystojnych, porównuję z naszą trójką... Kurwa, nas to nawet by na zmywak tutaj nie przyjęli. Czas opuścić to miejsce.
I oto piękna myśl: w drodze na koncert można wskoczyć do knajpy, którą często odwiedzałem na studiach. "Chłopaki, mówię wam, taki klimat! Dalej, idziemy choć na jedno piwo!"
Zgadzają się! Jest dobrze. Ale tylko przez chwile, bo wewnątrz lokalu pustki, cisza, stypa... Daję sobie rękę uciąć, jeszcze 13 lat temu było tutaj gwarno, studentki się śmiały, studenci wydurniali, barman zaś pobłażliwie na to wszystko zerkał. A teraz to! Zamiast barmana jakiś, cholerka, studenciak piwa nalewa. Zamawiamy trzy duże, siadamy, odzywa się kumpel: "a może tak lufę sobie strzelimy"? "Super. Doskonały pomysł", mówię, lecz ten drugi dodaje: "beze mnie". "A to czemu?" - grzecznie pytamy. "Jak to, kurwa, czemu. Autem tu przyjechałem!"
Fakt! Ale dlaczego?, ja się pytam. Czy wspólny wypad na koncert nie jest oczywistym powodem, by jednak wsadzić swą leniwą dupę do jakiegoś miejskiego środka komunikacji? Trzeba od razu samochodem? Widać trzeba. Nic to, mistrz kierownicy nie pije, napijemy się my.
Patrzę na zegarek, dochodzi 21:00. "No nic, panowie, koniec z pierdołami, dopijamy i idziemy na koncert". Od naszej knajpki do klubu jest jakieś 400 metrów. Po drodze szybko wypalam papierocha. No jak w liceum, normalnie. Jak w pieprzonym 4. LO. "Czy widzisz dziewice czekające na sygnał"? Jaaasne. Dziewic coraz mniej, a jeśli nawet są, chyba nie jesteśmy dla nich zbyt atrakcyjnym kąskiem. Nic to, bawimy się, prawda?
Dodam tylko, że kiedy 13 lat temu byłem na koncercie T.Love, czułem się, jakbym był najmłodszym na sali. I wiecie co? To akurat się nie zmieniło. Na Staszczyka licea już nie chodzą. Wyłowiłem w tłumie (wcale nie tak gęstym, jakby mogło się wydawać) kilku studentów (i to raczej tych z 5. roku), poza tym sporo ludzi w naszym wieku oraz dużo starszych. No cholerka, te kobitki siedzące przy stolikach na balkonie to chyba Muńkowi maturę sprawdzały. Przed nami stoją z drinkami w łapkach dwie zdrowe pięćdziesiątki. Oldboys & oldgirls night. Rock'n'roll umarł. Rock jest martwy, stary.
Ale, ale, światła gasną. Na scenę wychodzą Majcher, Nazim, Polak, Pierzchalski, młody Pęczak i Marecki. Ostatni pojawia się Munio. Kuuurwaaa..., 13 lat to jednak sporo, a 53 lata na karku tym bardziej. Utyty pamperek w ciemnych okularach staje przy mikrofonie i zaczyna śpiewać: "Ruszam nogą, ruszam ręką, to jest chyba pierwszy krok". Tekst adekwatny do wieku, nie ma co. Nic nie poradzę: T. Love w 2003 roku był zespołem rockowym. T.Love anno domini 2016 tylko udaje zespół rockowy. Ale może to nie ich wina, może po prostu zbyt wiele oczekiwałem. Rzeczywistość zawsze wygrywa w konfrontacji z mitem, a zespół Staszczyka zawsze był dla mnie bytem mitycznym. Lecimy jednak dalej.
Nowe kawałki, choć na płycie brzmią świetnie, nie sprawdzają się na koncercie. Nie tylko ja to czuję, publiczność też dość niemrawo się z nimi obchodzi. Spoko, to dopiero początek. Wiecie, koncert rockowy jest jak kłótnia z żoną, wpierw nowości, potem dopiero lecą klasyczne hity. Chcąc nie chcąc, muszę napisać, że 50-letni facet śpiewający: "Dzień dobry, maleńka, jak ci na imię...", wygląda kuriozalnie. Jest w tym wszystkim niemały smuteczek. Albo nie, nazwijmy sprawy po imieniu: nie smuteczek, lecz najprawdziwszy tragizm antyczny. Młodzi poeci rocka, weźcie sobie tę lekcję do serca: uważajcie, jakie teksty za młodu piszecie, bo zawsze istnieje ryzyko, że będziecie zmuszeni śpiewać je przez 40 lat - podtatusiali, brzuchaci, siwiejący... A w głowie rozbrzmiewa mi zupełnie inny klasyk: "To nie tak miało być, zupełnie nie tak..."
Jednak wreszcie nadchodzi moment magiczny. Światła stają się trochę przyciemnione, zaś do wyjątkowo depresyjnego akompaniamentu zostaje dośpiewane: e-moc, c-dur, a-mol, d-dur. Słowe "Jest super". Dlaczego, pytam się głośno, najbardziej aktualnymi tekstami piosenek są zawsze te najbardziej pesymistyczne? Przy kultowym fragmencie: "mamy ekstra rząd i super prezydenta" po raz pierwszy czuję ciary. Oj tak, Muniek tym tekstem wszedł mimochodem w szeregi polskich wieszczów. Zawsze Polska miała super rząd i równie zajebistego prezydenta, lecz obecnie przeszliśmy samych siebie. Fajnie, że inni uczestnicy koncertu czują to samo. W końcu jest. Objawiła się. Spóźniona, lecz zawsze nile widziana - magiczna nić porozumienia między anonimowymi słuchaczami. To było piękne.
W tym momencie coś w nas pękło. Znów odzyskaliśmy mentalność 18-latków, znów wskoczenie w pogo nie wiązało się z poczuciem obciachu. Patrzcie, ludziska, jak chłopaki tańczą. Tańczą i nie płaczą. Muniek pociągnął na scenie potężny łyk Lecha Pilsa - niekwestionowanego skarbu Wielkopolski, my pod sceną zrobiliśmy to samo. Pieprzyć kredyty, pieprzyć pracę, mamy wspólne wspomnienia, mamy swoją mitologię. Mądy Herbert napisał: do źródeł płynie się zawsze pod prąd, z prądem płyną tylko śmieci. Po całym tym straszno-śmiesznym wieczorze, udało się dotrzeć wreszcie do źródła. Do fundamentalnego powodu, dla którego tutaj przybyliśmy. I niech sobie Muniek kończy nawet 100 lat. I tak będzie zajebisty!
Dopiero w domu odkryłem, że zostawiłem parasol w samochodzie kumpla.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz