piątek, 27 listopada 2015

Jak przygotować się na święta, cz. 1

W kultowej komedii "Christmas Vacation" pada cudowna sentencja: "Kochanie, są święta, wszyscy musimy pocierpieć!" Bo święta to w dużej mierze niewygoda, uwieranie, bieganina, szarpanina, mocowanie się z domowym budżetem, z oczekiwaniami innych oraz z jak co roku kurewsko mocno poplątanymi lampkami ozdobnymi (do domu i na zewnątrz).

Dlaczego wspominam o tym już dziś? Przecież jeszcze listopad. Nie ważne! Jutro pierwsza tura przedświątecznych zakupów! Trzymajcie za mnie kciuki.

A dylematów świątecznych jest zawsze więcej, niż się człowiekowi na pierwszy rzut oka wydaje. Poczynając od trywialnego: "co kupić ojcu, skoro już wszystko ma", a na teologii kończąc.

Dziś proponuję zająć się fundamentami, czyli odpowiedzieć sobie na pytanie: Po jaką cholerę co roku uczestniczę w tej szopce?

Najłatwiej z tą odpowiedzią mają chrześcijanie oraz skrajni materialiści. Ci pierwsi świętują narodziny swego Boga, ci drudzy świętują grudniowe szaleństwo w sklepach, wszelkie promocje, na które się załapali, oraz możliwość pochwalenia się na fejsie nowym gadżetem, kupionym tylko dlatego, że w okresie świątecznym kupuje się różne gadżety. Jeśli natomiast jesteś jednocześnie chrześcijaninem i materialistą, sprawa staje się całkowicie jasna; wszak w Piśmie napisano: Gdy odpowiedniej ilości gotówki w adwencie nie wydasz, sromotą się zalejesz i Jezuska nowo narodzonego we frasobliwy stan wprowadzisz.

Dobra, chrześcijańskich materialistów mamy załatwionych, lecz co zrobić z takim, dajmy na to, mną? Nie do końca wierzę w tego całego Boga, a jednak każdego roku świętuję narodziny jego syna. Przedświątecznych zakupów nienawidzę, a co roku popierdalam po tych centrach handlowych, wśród tych wszystkich zakupozombiaków. Przystrajam co roku światełkami dom, choć czuje się przy tym jak taki typowy tatuś, a cholera - wcale nie chcę być typowym tatusiem! Nie lubię spotkań rodzinnych, a przecież cieszę się jak dziecko każdą wigilią. Nie chcę, bo moje dziecko miało do głowy wpychaną kościelną propagandę, lecz nie wyobrażam sobie, by nie miało nigdy się dowiedzieć, czym jest magia świąt. I tak, chcę czy nie chcę, wychodzę na króla hipokrytów, przynajmniej w swoich oczach. (W waszych też? Ok. Przeboleję. Niech Bóg wam w dzieciach wynagrodzi).

 O co chodzi z tym Bożym Narodzeniem?

Po pierwsze (i zapewne najważniejsze): o ile nie wierzę, że Jezus był synem Jahwe i zmarł na krzyżu za nasze grzechy, o tyle muszę przyznać, że był autentycznie spoko kolesiem. Jego nauki były kontrowersyjne, radykalne i obrazoburcze, co niestety musiało zaowocować oskarżeniami o obrazę uczuć religijnych. Na jego nieszczęście 2015 lat temu za obrazę uczuć religijnych karało się śmiercią, nie obrzuceniem jajkami przez babcie z różańcami.

W każdym razie, dwoma przykazaniami miłości Jezus rozwalił system oparty na 10 przykazaniach. Zamiast: nie będziesz, nie wolno, pamiętaj, czcij i nie pożądaj, Jezus stawia jedno proste: kochaj. W drugim przykazaniu miłości: "Kochaj bliźniego samego, jak siebie samego" Chrystus przemycił pewien mechanizm psychologiczny, który często nam z jego nauk umyka - nie można pokochać drugiej osoby, jeśli wpierw nie pokochamy siebie. Prawda, że słuszna diagnoza? I to niezależnie od tego, czy pacjent jest katolikiem, ateistą, agnostykiem, czy innym heretykiem. Nie można wymagać od osoby, która siebie nie kocha, by pokochała kogoś innego.

Powtarzam - nie wierzę w zbawienie, lecz idee Jezusa wiele dla mnie znaczą, gdyż nie tyle zapewniają życie wieczne (które jest dość wątpliwe), ile pozwalają żyć nam tu wszystkim w miarę harmonijnie. Lub też pozwoliłyby, gdybyśmy tylko mieli w sobie tyle silnej woli, aby je wprowadzić w czyn. Swoją drogą, czasami wydaje mi się, że Jezus trochę przesadził z tym nakazem kochania bliźniego. Może odpowiedniejszą formą dwóch przykazań miłości byłoby: "Kochaj Boga swego jak siebie samego, a bliźnich po prostu staraj się nie wkurzać". Wszak wiadomo, że kochać wszystkich się nie da, ale wkurwić wszystkich to już żaden problem. :)

W każdym razie, czuję się usprawiedliwiony, że obchodzę święta Bożego Narodzenia, obchodząc jednocześnie kościół szerokim łukiem. Ba, podejrzewam nawet, że sam Jezus miałby opory, by przekroczyć bramy polskiego kościoła. A jeśli już by to uczynił, to na pewno nie po to, by się wewnątrz modlić.

I tak powyższą dawką przedświątecznej herezji kończę ten chaotyczny wpis.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz